czwartek, 28 września 2017

Punkt

Tycie flagi, powbijane w mapę, oznaczały punkty, które świat stracił na zawsze. Epidemia rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie. Nie było wyjątków. Dzieci, kobiety i mężczyźni z identycznymi objawami, masowo zalegali na izbach przyjęć.
   Zaczynało się od gorączki i kaszlu. Niby grypa, ale wiadomo. Od grypy nie umierają miliony ludzi. Następnie pojawiało się krwawienie z ust i dziwna wysypka na twarzy. Później schodziła skóra. Obiekt umierał.
   - Francja, Rosja, Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Libia… To tylko niektóre ze straconych krajów. Nie możemy tam wrócić, nie możemy się tam nawet zbliżyć. Eksterminacja jest niemożliwa do przeprowadzenia, bo zdaniem naukowców, wirus jest przenoszony przez kontakt z zakażonymi. Drogą kropelkową, dotykiem... Waszym zadaniem jest ewakuacja cywili. Sprzęt, który wam udostępniliśmy, nie jest niezawodny. W każdej chwili, możecie spotkać zarażonego. Maski nie zostały przetestowane, nie mieliśmy na to czasu. Zaś broń to najlepszej jakości karabiny, z wbudowanymi noktowizorami. Jakieś pytania?
   Tu pojawiam się ja. Jedyny żołnierz, świadomy zagrożenia. Na własne oczy widziałam, jak dzieci, poustawiane w kolejkach jak bydło, czekały na przyjęcie leku przeciwbólowego. Tylko, co im da APAP, gdy na połowie ciała brakuje im skóry, a wysypka na twarzy pęka i ropieje.
   - Szeregowy Diana Hotrow! Oddział odpowiedzialny za usuwanie zarażonych jednostek!
   - Jakie masz pytanie? – Dowódca oddziału złożył ręce za plecami i wlepił we mnie świdrujące spojrzenie.
   - Gdzie ewakuujemy zdrowych cywili? Czy istnieje bezpieczne miejsce? Dlaczego nie poinformowano nas o stanie sprzętu, przed naborem? Czy zamiast zwykłych masek gazowych, nie powinniśmy zostać zaopatrzeni w skafandry?
   - Zadajesz zbyt wiele pytań – uśmiechnął się krzywo, a z szeregu dało się usłyszeć kilka stłumionych głosów, szepcących „kotek”. – czy ktoś chce wiedzieć coś jeszcze?
   Z szeregu wystąpił chuderlawy szeregowiec. Przedstawił się, podał ragę i oddział, do jakiego należy. Zadał pytanie, które zostało, niemal natychmiast, zagłuszone przez krzyk na korytarzu. Wszyscy zwrócili się w stronę drzwi.
   - A co się stanie, jeżeli dostaną się tu zarażeni… O boże, co to było? – Chudzielec cofnął się do szeregu jak oparzony.
   - No to żeś wykrakał, młody… Zakładać te cholerne maski! Przygotujcie broń i ruchy, ruchy, ruchy! Nie ma czasu panienki! Tylko się o własną kieckę nie przewróć Hotrow!
   Dowódca zaganiał nas jak przedszkolaków. Założyłam maskę i przeładowałam broń, odbezpieczyłam magazynek i skierowałam lufę w stronę ziemi.  Rozejrzałam się dookoła, wszyscy, z trzęsącym się rękami, dopiero rozpoczynali zakładanie zabezpieczenia. Poza mną, tylko trzy inne osoby, z kamiennymi wyrazami twarzy, oczekiwały dalszych rozkazów. Tylko kto miałby je nam wydać? Szukałam wzrokiem dowódcy. Na próżno. Podeszłam do pierwszego lepszego żołnierza i spytałam czy widział gdzieś tego bufona.
   - Wyszedł! Powiedział, że musi iść po amunicję! – W miarę przytomnie wskazał mi wyjście, którym zdezerterował nasz wódz…
   - Głupcy! Amunicja jest tu! Ten burak uciekł i zostawił nas samych! – zaklęłam cicho pod nosem i podbiegłam w stronę drzwi, zza których wciąż dobiegały krzyki. – Idę to sprawdzić. Nie ruszajcie się stąd.
  Kiwali głowami jak te zabaweczki w samochodach. Nikt nie zaproponował mi pomocy. Westchnęłam przeciągle, podniosłam broń z ziemi i skierowałam lufę w stronę drzwi. Otworzyłam je ostrożnie i wychyliłam głowę, by ocenić sytuację. Na korytarzu panowały egipskie ciemności. Włączyłam noktowizor w swojej broni i spojrzałam przez lunetę. Nic nie było widać. Korytarz był pusty.
   - Tu nic nie… - jednak, po dłuższej obserwacji, dostrzegłam na zakręcie starca w szpitalnej koszuli. – Widzę mężczyznę. Około siedemdziesiąt lat.
   - Zarażony? – Wszyscy na raz zadali mi to pytanie.
   - Nie widzę przez noktowizor, zresztą stoi bokiem, wygląda na zdrowego. I przestał krzyczeć… - Starzec stał w miejscu z otwartymi ustami. Drapał się po twarzy i jęczał cicho. – Proszę pana?! Wszystko dobrze?!
   Zawiesił ręce w powietrzu i krzyknął przenikliwie. Jednym szarpnięciem zerwał sobie coś z twarzy i zwrócił się w moją stronę.
   - Boooliii! – Dobrze, że do tej pory stał bokiem. Druga połowa jego ciała, była pozbawiona skóry, nawet na twarzy nie zachowała się, choć mikroskopijna, część naskórka. W ręku trzymał fragment ciała, które zerwał sobie przed chwilą, wszędzie dookoła niego widziałam czarne plamy. Krew.
   - To zarażony! Co mam zrobić?! – Dobrze wiedziałam, co… Po prostu liczyłam na to, że każą mi uciekać.
   - Zastrzel go! Boże, dopomóż! –Chuderlawy szeregowiec wypiszczał to wszystko, wymachując przy tym rękoma, jakby był opętany.
   - Bóg ci tu nie pomoże, synek… - To był jeden z tych gości, którzy bez wahania i cienia strachu, przygotowali broń. – Diana, tak? Musisz go zastrzelić. Wiem, że to dla ciebie trudne i wolałabyś tego uniknąć, ale tak trzeba. Zastrzel go. Teraz.
   Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Muszę zastrzelić żywego człowieka. Nie ważne, czy jest chory, czy nie. To istota ludzka, równie dobrze, na jego miejscu, mogłabym stać ja. Wzięłam głęboki wdech i wymierzyłam z precyzją, jakiej nauczył mnie tata.
   - Wybacz… - To powiedziawszy zabiłam staruszka. Pierwszego zarażonego w moim życiu, zastrzeliłam dwudziestego piątego Maja, roku dwa tysiące dwudziestego piątego, mając zaledwie dziewiętnaście lat. Nikt, już nigdy, nie nazwał mnie kotkiem.
                                                                            *   *   *   *
      Dwa lata później, wciąż traciliśmy terytoria. Zarażonych przybywało w zastraszającym tempie. Cywile, których ewakuowaliśmy do Australii, zaginęli. Ktoś, pomimo naszego zakazu, wziął z domu kilka rzeczy, skazując przez to wszystkich cywili na śmierć. Rzeczy należały do jego matki, zarażonej.
   Dziś, jedyną istniejącą stolicą ludzkości, jest Antarktyda. Z dziesięciu Miliardów ludzi na świecie, zostało zaledwie trzy miliony. Niemal połowa, to żołnierze. Maski, które dali nam pierwszego dnia, okazały się być nad wyraz skuteczne. Jedynym sposobem na złapanie wirusa, był kontakt fizyczny z osobą zarażoną. Nie mamy króla, władcy, cesarza czy choćby premiera. Antarktydę podzielono na części. Każdą z nich zamieszkują inne narodowości, które nie chciały ze sobą współpracować. Wszyscy wierzą w moc jednostki, bo jednostka sama się nie zarazi.
   - Mam dla pani raport. – Jeden z moich podopiecznych wszedł do gabinetu. Zaledwie piętnastoletni żołnierz był moim chłopcem na posyłki. Wypełniał papierki, pisał raporty…
   - Połóż na biurku. – Nie miałam ochoty czytać o kolejnych klęskach. Od ostatniego raportu, w którym napisali, że o Europie to możesz spokojnie zapomnieć kochanie, już mi się flaki przewracają, od samego patrzenia na czarne teczki…
   - Mam też paczkę papierosów. –z szelmowskim uśmiechem pomachał wymiętym kartonikiem z napisem Camel.
   - Dawaj… - Papierosy, to tutaj towar deficytowy. Nie ma żadnych dostaw z dawnego świata. Gdy jeszcze służyłam w Polsce, podczas trzeciej misji, uzależniłam się od tytoniu, bo uspokajał moje zszargane nerwy. – Masz ogień?
   - Mam ZIPPO, ale nie wiem czy działa. – Wyjął z kieszeni spodni srebrną zapalniczkę z wygrawerowaną główką króliczka playboya. Utworzył wieczko i zaśmiał się, gdy mały płomyczek wyskoczył do góry. – Działa psze pani…
   Przytknęłam ogień do czubka papierosa i zaciągnęłam się głęboko – od razu lepiej…
   - Jakie wieści? – Jak mus, to mus. Otworzyłam teczkę i powierzchownie przejrzałam dokumenty. – Jakieś dobre, czy szkoda czytać?
   - Niech pani czyta. – Uśmiechnął się szeroko i sam zapalił papierosa. – Jest, co czytać, wieści dobre jak nigdy… Wracamy do normalnego świata.
   Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Jak to możliwe? Zagłębiłam się w lekturze, mamrocząc co poniektóre zdania pod nosem. Plan był prosty. Naukowcy, zauważyli, że wirus, nie rozprzestrzenia się w temperaturze poniżej dziesięciu stopni i powyżej stu pięćdziesięciu. Jeżeli zrzucimy na zakażone tereny bomby, istnieje duże prawdopodobieństwo, że odzyskamy to, co straciliśmy. Niestety, to pięknie brzmi, ale czy jest wykonalne? Przecież po wybuchu atomowym, przez długi czas, nie będziemy mogli wrócić. Promieniowane by nas zabiło. Ziemie zostałyby wyjałowione. To kompletnie nieopłacalne!
   - Widzę, że przeczytała pani pierwszy wariant- niedopałek po Camelu zgniótł butem. – Ale proszę przeczytać wariant drugi i trzeci. Są… lepsze.
   - Sebastianie, czy wiesz, jakie są skutki uboczne?! To. To niewykonalne, zabraniam im! – Rzuciłam raportem o biurko i odchyliłam się na krześle. – Wszystko zostanie zniszczone i utkniemy tu na dobre.
   - Ale niech pani przeczyta drugi i trzeci! Gwarantuję, że nie będzie pani zawiedziona.
   Burknęłam coś o bezczelności dzisiejszej młodzieży i wróciłam do lektury. Drugi wariant, rzeczywiście zapowiadał się lepiej. Trzeba spalić zarażonych, to oczywiste, ale jak? Wkroczenie na ich tereny, graniczy z samobójstwem. No, chyba, że nie damy się im dotknąć, choć przeważnie, są to ludzie zdesperowani, pragnący pomocy. Biegną w naszą stronę, gdy tylko nas zobaczą…  Ale, choć jest to szaleństwem, może się udać! Kilkadziesiąt oddziałów z miotaczami ognia i odpowiednim sprzętem, mogłoby wrócić na dawny ląd i rozpocząć eksterminację. To zajęłoby lata, ale jest o wiele bardziej racjonalne, niż rozwalenie wszystkiego kilkoma bombami atomowymi.
   - Wariant trzeci polega na nowej broni. Miotacz ognia, działa za pomocą ciepła, prawda? Miotacz ciekłego azotu, zamrażałby zarażonych i puf! Znikają z powierzchni ziemi.  – Sebastian oparł się rękoma o moje biurko i nachylił się, jakby chciał mi szepnąć coś do ucha. – A co gdyby wysłać oddziały zarówno z ciekłym azotem, jak i ogniem?
   - Dawaj mi tu tych naukowców od siedmiu boleści… Mamy wiele do obgadania.
   - Tajesss, pani dowódco. – Wybiegł z gabinetu trzaskając drzwiami. Optymizm aż bił od jego młodej osoby. Zapał, z jakim wypełnia dla mnie wszystkie zadania, jest niemal wzruszający.
   Jeszcze raz, dokładnie, przejrzałam całą teczkę. Wykresy, rysunki i przede wszystkim drobno zapisany tekst, zajmowały dwadzieścia stron. Po kilkuminutowym powtórzeniu zdecydowałam. Wariant numer cztery, wymyślony przez Sebastiana, jest najlepszy.
   Wyciągnęłam z paczki drugiego papierosa i zapaliłam go, z nogami położonymi na biurku. Jeżeli odbijemy wszystkie tereny, rzucam to świństwo…
  Gdy wszyscy stawili się w moim gabinecie, przedstawiłam im plan, który już niedługo wejdzie w życie. Mobilizacja ludzi, statki, helikoptery, sprzęt i broń. Tego nam obecnie nie brakuje, ale czas...Z tym jest gorzej. Na świecie zostało już niewiele miejsc, pozbawionych zarazy. Przeważnie są to kraje, w których panuje wieczna zima. Przykładem, jest Syberia. Do niedawna, uważaliśmy Rosję za straconą, a tu takie zaskoczenie. Minusowa temperatura jest dla nich zbawieniem. Na razie. Ale, co będzie, jak termometry wskażą, na przykład, minus dwa stopnie? Zawieje wiaterek z którejś ze stron i bum! Nie mamy już całej Rosji.
   - Mam nadzieję, że wszystko jest jasne. Zebrałam was jednak w innym celu. Z poprzednich raportów jasno wynika, iż wirus przemieszcza się nawet drogą wodną. Jakieś propozycje rozwiązania tego problemu? - Do mojego biurka podszedł wysoki mężczyzna w białym kitlu.
    - Możemy użyć miotaczy azotu. Zamrożona woda, zabija wirusa.
   - Nie da się zamrozić wszystkich zbiorników wodnych, na całym świecie. To nie wykonalne. Dlatego, proponuje wrócić do badań. Musicie znaleźć szczepionkę. Antywirus.
    W pokoju zapanowała cisza. Ostatnie badania zakończyły się sromotną klęską i śmiercią całego oddziału… Jedyne istoty, które przeżyły, to szczury, na których testowano odtrutki.
   - Zwierzęta są odporne. Tyle wiemy. Ale dlaczego? Co one mają, że omija je ten cholerny wirus? Waszym zadaniem jest zbadanie tego zjawiska. Macie miesiąc. – Wszyscy zaczęli przekrzykiwać się, jeden przez drugiego. – Cisza! Macie do dyspozycji wszystkie środki. Róbcie, co chcecie. Tylko do badań, używajcie zwierząt, nie ludzi. Jeżeli dowiem się, że złamaliście ten zakaz, wytłukę jak psy. -  Dla podkreślenia wagi swoich słów, wstałam i położyłam rękę na kolbie pistoletu.
    - Co się stanie, jeśli nie zdążymy w miesiąc? – Ten sam naukowiec, cały czerwony na twarzy, zadał pytanie pokornie jak przedszkolak.
   - Do końca życia, będziesz kulić się z zimna na Antarktydzie w obawie o własny tyłek. – Przyjrzałam się każdemu z osobna. Przerażenie odbijające się na ich twarzach było dobijające. – Jeśli wam się jednak uda… Zostaniecie okrzyknięci bohaterami, będziecie żyć w luksusach i dostaniecie wolność, o jakiej do tej pory mogliście tylko śnić. Władza będzie częściowo w waszych rękach. Kuszące, prawda? To weźcie się do roboty! Czemu tu jeszcze stoicie?! Biegiem!
    Jak porażeni, zerwali się z miejsc i, robiąc przy tym niesamowity hałas, wybiegli z mojego gabinetu. Zostałam sama z Sebastianem.
   - Nieźle ci poszło szefie.
   - Daj spokój, naukowcy mnie przerażają. Jeśli nie postawi się im żadnych granic, rozkroją cię na żywca, by sprawdzić, jak się zachowasz. Potwory.
    - Muszę iść do bunkrów. – W bunkrach mieszkali żołnierze. Mieli gorsze warunki, niż cywile. – Przekażę im, jaki jest plan.
   - Bunkrów jest pięćdziesiąt, sam nie dasz rady, weź moich ludzi. Ilu chcesz. Niech ci pomogą.
  Sebastian zasalutował i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostałam zupełnie sama.
                                                                         *    *    *    *    *
   Pięć dni przed wymarszem, pojawił się problem. Życie na Antarktydzie, zmusiło nas do racjonowania żywności. Mamy jej niewiele, głównie są to długoterminowe konserwy i owsianka o konsystencji glutów, (ale zawiera wiele wartościowych witamin!)… Zakładałam, że misja, z naszym sprzętem do przemieszczania, jakim są motocykle przystosowane do każdych warunków, a benzyny zużywające tyle, co nic, zajmie góra rok. Zakładając, że trzeba będzie wyżywić ponad milion wygłodniałych samców, potrzebuję około czterech piątych całego naszego prowiantu, jakim dysponujemy na Antarktydzie. Ludzie się na to nie zgodzą. Jestem tu kimś, na kształt władcy, dysponuje całym wojskiem i mam reputację, jakiej nie powstydziłby się Rambo, ale, jeżeli dojdzie do buntu, nie będę mogła go stłumić. Przecież nie wydam rozkazu zamordowania zdrowego człowieka.
   Oczywiście jestem pełna nadziei na odnalezienie sklepu, w którym wciąż, w nienaruszonym stanie, znajduje się coś jadalnego. No, ale wystarczy, że do tego sklepu wejdzie tysiąc żołnierzy. Pozostali będą musieli obejść się wylizywaniem pustych puszek…
   - Sebastianie, ile możemy ze sobą zabrać, żeby nie wzbudzić niepokoju cywili?
   - Dwie piąte. Nie więcej. – Mój chłopiec na posyłki (nazwa zastrzeżona tylko dla Sebastiana!) wyglądał gorzej niż zwykle. Od całego stresu, związanego z przygotowaniami, cienie pod jego oczami można by już zaliczyć, do ekstremalnie niepokojących. – Przedstawiciele tych wszystkich wiosek są nieugięci. Uparte osły…
   Przetarłam twarz rękoma i jęknęłam, gdy wszystkie moje kości zatrzeszczały złowieszczo. Ja również, znajdowałam się na skraju wyczerpania. Nie spałam od dwudziestu dziewięciu godzin. Musiałam zająć się przygotowaniem statków. Całej broni i innych zabawek, należących do wszystkich oddziałów.
   - Powiedz im, że weźmiemy trzy piąte i jeżeli ktoś ma coś przeciwko, to zapraszam na rozmowę ze mną. Niech nie naskakują na nastolatka, jak tchórze…
   - Ej! Jestem już niemal mężczyzną! – Oburzony Sebastian, poderwał się z krzesła i cały czerwony na twarzy, zrobił najbardziej naburmuszoną minę, na jaką było go stać. – Trochę szacunku!
   - Znaj swoje miejsce młody! – Rzuciłam w niego, jedną z tysiąca teczek, okupujących moje biurko – Jestem twoim panem i władcą!
     Nasze negocjacje, zakończyliśmy tym luźniejszym akcentem. Odesłałam go do domu, by natychmiast się przespał. Oczywiście nie chciał mnie posłuchać, więc zagroziłam mu segregowaniem moich dokumentów, co bynajmniej poskutkowało. Dzieciak… Życie jeszcze wiele go nauczy.
                                                                              *   *   *   *   *
   Dzień wymarszu. Jest godzina dwunasta. Wszyscy stłoczeni w porcie żołnierze, oczekują ode mnie przemówienia zagrzewającego do walki o nasze tereny. Sęk w tym, że nie mam zielonego pojęcia, co im powiedzieć. W dniu przybycia tu, na Antarktydę, wbiegłam na skrzynie piętrzące się na środku placu i wygłosiłam mowę, którą do dziś niemal każdy umie na wyrywki. Wtedy tylko ich pocieszyłam, zapewniłam, że będzie lepiej. Teraz mam obiecać im powrót do dawnego życia. Zapewnić, że wszyscy wrócą cali i zdrowi. Dziś muszę skłamać, bo na pewno wielu nie przeżyje nawet pierwszego dnia.
   Gdy podniosłam szablę ponad głowę, wszyscy zamilkli. Wszystkie twarze, zwrócone w moją stronę, były pełne napięcia.
   - Towarzysze broni! – mikrofonik, przyczepiony do mojego munduru, wzmocnił brzmienie głosu. – Dziś, czeka nas wielki dzień. Dzień, w którym znów wrócimy na Dawny ląd, by odzyskać nasze ziemie. – Wszyscy podnieśli okrzyk wojenny i zaczęli skandować moje imię. – Nie będzie to jednak takie łatwe! Wielu, będzie musiało poświęcić życie, dla dobra ludzkości. Wielu polegnie w obronie przyjaciół. Tam, czekają na nas śmiertelnie chorzy ludzie. Jak daleko posunął się wirus? Kto wie, może ewoluował? Musimy być gotowi na najgorsze. – Radość, która przed chwilą aż kipiała, zgasła jak zapałka w obliczu tajfunu. – Sprzęt, jakim dysponujemy, jest dość skromny. Przypominam więc, o oszczędzaniu paliwa, azotu i ognia. Dlatego waszym życiowym motto, od dzisiaj, będzie; „najpierw zastrzel, potem usuwaj.” Jasne? Wojskowe karabiny są takie jak dawniej. Niezawodne. Życzę wam, więc, powodzenia. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.
   Zeszłam z podium i zerwałam z munduru mikrofonik, którym natychmiast rzuciłam o ziemię. Szlag!
   - Rzesz… Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie byłam w stanie skłamać. Przepraszam. – Sebastian w milczeniu podał mi paczkę chusteczek i płaszcz. Wziął mnie za rękę i zaprowadził na statek, którym miałam odpłynąć. Na pokładzie czekali na mnie oficerowie wszystkich pułków. Zasalutowali. – Spocznijcie… Niech każdy z was natychmiast uda się na swoje stanowisko. Sebastianie!
   - Tak!? – Zaskoczony chłopak wyprostował się jak struna – Znaczy się… Słucham panie… to jest, pani dowódco?!
   - Przynieś do mojej kajuty sprzęt. Mundur, karabin, obydwa miotacze i motocykl.
   - Tak jest! – Natychmiast poderwał się z miejsca i śmignął do ładowni.
   Sztywnym krokiem udałam się do swojej kajuty. Idąc korytarzem, rozglądałam się na wszystkie strony. Nic się tu nie zmieniło od czasu ucieczki. Gołe stalowe ściany, co jakiś czas przerywane ogromnymi drzwiami. Mój pokój znajdował się na końcu tego korytarza. Wrota, ozdobione flagą polski miały ponad dziesięć stóp wysokość. Tuż obok klamki znajdowała się mała klawiatura, w którą musiałam wbić hasło. 145236478123Mod13, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się automatycznie, ukazując mi trzydzieści metrów kwadratowych powierzchni, tylko i wyłącznie do mojej dyspozycji. Usiadłam za potężnym dębowym biurkiem, które stało na środku ściany i zapaliłam papierosa.
    Plany poukładane w zgrabne stosiki piętrzyły się zasłaniając mi niemal cały widok. Pierwszy dzień, a ja mam już tyle pracy.
   - „Rewolucji nie robi się w rękawiczkach”, tak to szło kochanie? – Westchnęłam przeciągle i zabrałam się do podpisywania wszystkich świstków. Papierkowa robota, mnie wykończy… przez jakiś czas do moich uszu nie docierał żaden dźwięk, poza skrobaniem pióra.
    Z transu wyrwało mnie głośne skrzypnięcie drzwi. Wszedł przez nie objuczony Sebastian, pchając przed sobą mój motocykl. Potężną czarną bestię na trzech kołach. Na plecy zarzucił sobie obydwa miotacze, a na jednym z ramion dźwigał mój nowy mundur (bez wszywki z futra) i karabin.
   - Gdzie amunicja? – Zażartowałam z chłopaka.
   - Przykro mi, ale moja trzecia ręka jest zajęta… przyniosę później. – Wszystkie rzeczy ułożył na moim łóżku, a motor postawił obok drzwi. Starł z czoła kilka kropel potu i z nieskrywaną dumą wpatrywał się w swoje dzieło. – No, zasłużyłem na pochwałę!
    - Oficjalnie czuj się pochwalony. Chcesz fajkę? – Energicznie pokiwał głową i w podskokach podbiegł do mojego biurka, po swoją nagrodę. – Co się mówi?
   - Dziękuję?
   - No, jeszcze będą z ciebie ludzie synek… - Paliliśmy w milczeniu. Ja za biurkiem, a Sebastian oparty o ścianę, tuż obok mnie. Gdy tytoń owinięty w zmiętolony papierek spalił się aż do filtra, odłożyłam go do popielniczki i przymknęłam oczy. – Umiesz strzelać?
   - Nigdy nie próbowałem. Tata twierdził, że jestem za młody. – Na wzmiankę o ojcu, zadrżał mu głos. – Czemu pytasz?
   - Chciałabym, żebyś podczas walk, stał u mego boku, przyda mi się pomagier.
   - Mam być twym giermkiem? Chłopcem na posyłki? – Zaśmiał się cicho – Wchodzę w ten układ.
    Wstałam, podeszłam do łóżka, chwyciłam do ręki karabin i podałam go Sebastianowi. Chłopak wytrzeszczył oczy i otworzył usta. Kazałam mu stanąć w odpowiedniej pozycji i spróbować wymierzyć. Drżącymi rękoma uniósł karabin i niepewnie wycelował w drzwi.
   - Musisz robić to płynniej, patrz na to, co robisz, skup się na celu. Od mierzenia masz celownik. Widzisz ten mały guziczek? Naciśnij go. Nie! Zdejmij ten palec z celownika! Boże, daj mi to, pokażę ci, jak to się robi…
   Odebrałam mu karabin i płynnym ruchem wymierzyłam w postać na obrazie, wiszącym na przeciwległej ścianie. Odbezpieczyłam karabin, przestawiłam go na tryb automatyczny i przyłożyłam palec do spustu. Poprawiłam swoją pozycję, stanęłam w rozkroku, wyprostowałam plecy.
   - Zatkaj uszy, ale patrz, co robię! – Poczekałam, aż chłopak przyłoży ręce do uszu i oddałam krótką serię pocisków, prosto w dumne oblicze jakiegoś szlachcica. Łuski z cichym brzdękiem opadły na ziemię, płótno rozerwało się na strzępy, a przeraźliwy huk wystrzału ogłuszył mnie na chwilę. Zabezpieczyłam karabin i przyłożyłam go do nogi.
   Po obrazie została sama rama i kilka podartych strzępków na podłodze.
       - Nieźle… - Sebastian patrzył jak zaczarowany na mój karabin. – Nie wiedziałem, że to taka mocna zabawka…
      - Chcesz spróbować? –  w odpowiedzi, uśmiechnął się szeroko i odebrał mi karabin. Ustawił się tak samo jak ja. Przyłożył lunetę do oka i wymierzył w stronę drugiego obrazu. – Poczekaj! - przełączyłam tryb automatyczny, na pojedynczy.
   Siła wystrzału odepchnęła Sebastiana do tyłu. Chłopak przekoziołkował po podłodze i uderzył głową o ścianę. Zamiast w obraz, trafił w sufit. Nieźle jak na pierwszy raz…
                                                                    *    *   *    *   *
      Dobiliśmy do brzegu dwadzieścia dni później. Plaża, opuszczona i zapomniana przez wszystkich –była pusta. Na całej jej długości rozstawiliśmy namioty, w których obecnie stoją motocykle i broń. Ja, jako dowódca, dostałam oddzielny namiot z porządniejszym łóżkiem, choć nie sądzę, by natłok zadań pozwolił mi z niego korzystać… Dowódcy innych oddziałów już wybrali sobie rewiry, w których zaczną czystki. Ja wciąż się wacham. Została mi Polska – moja ojczyzna albo zachodnia część Rosji- największa jatka… Super…
   Naukowcy codziennie informują mnie o swoich postępach. Błagają o pozwolenie, na eksperymenty, na chociażby jednym człowieku. Chcą, żebym dostarczyła im zarażonego. Nigdy na to nie pozwolę. Pomimo choroby, to wciąż ludzie. My żołnierze zabijemy ich szybko, oni zaś, zapewnią im długi spacer po Gehennie.
     Siedziałam jak zwykle za biurkiem, stwarzając pozory pracy. Wpatrywałam się w mapę, tę samą, co przed laty. Małe flagi powbijane w nazwy krajów, państw i tym podobnych terenów, oznaczały punkty, które straciliśmy. Biało czerwona flaga, była delikatni przekrzywiona. Wstałam i poprawiłam ją jednym sprawnym ruchem.
   - Będę o ciebie walczyć – powiedziałam pod wpływem impulsu.- Przywrócę twym ziemiom dawną chwałę.
   - Więc jednak Polska? - Sebastian pojawił się znikąd.
   - Tak. Wracamy do domu…

******************************************
Generalnie beka, bo to coś wygrało złote pióro w 2014 xD 
Jak teraz to czytam to mi się śmiać chce :'D Miotacze azotu xD
Generalnie akcentu patriotycznego miało nie być ale okazało się, że jest on konieczny do wzięcia udziału w konkursie ;-; 
Stąd beznadziejny koniec xD
(złote pióro, wiecie jakie były nagrody? karta podarunkowa do Empika xD)

poniedziałek, 18 września 2017

Przyjaciel

                                                   
   Mam dwanaście lat i nazywam się Ania. Mam wspaniałego przyjaciela. Razem się bawimy, gdy nikt nie patrzy. Pilnują mnie rodzice i ci panowie w białych fartuchach. Nie lubię tych ludzi. Przyjaciel mówi mi, że oni chcą dla mnie źle. Ja mu wierzę, on zawsze ma rację.

   Zabrali nas z domu kilka lat temu, bo umiemy robić fajne rzeczy. Podnosimy razem przedmioty, nie dotykając ich. Umiemy wywołać pożar i chodzić w powietrzu. To taka fajna zabawa! Najładniej spaliliśmy dom. Jakby był z papieru! Nie rozumiem, dlaczego nas za to ukarali. Mamusia i tatuś się nas boją, mimo że przyjaciel nie chce im zrobić krzywdy.

    Dają nam tu dziwne jedzenie i każą chodzić cały dzień w piżamie. Nie lubię tego. Wiele razy mówiłam im, że jest mi zimno w samej koszulce, ale oni nic z tym nie zrobili. Przyjacielowi też jest zimno, więc przynosił mi moje stare ubranka, ale Oni mi je zabierali. Ja i przyjaciel jesteśmy jakoś połączeni ciałami. On może na przykład robić to, na co ja mam ochotę, a w zamian, na przykład, pozwalam mu mówić moimi ustami. Wtedy wszyscy się denerwują i przypinają mnie do mojego łóżeczka. Tego też nie lubię. Pasy strasznie mnie drapią i nie mogę iść siusiu.

   Kiedyś miałam tu całą masę zabawek przyniesionych przez mamusię. Nie miały oczu, bo panowie w białych fartuchach je wypruli, ale i tak świetnie się nimi bawiłam razem z przyjacielem. Unosiliśmy lalki nad ziemię i sprawialiśmy, że wirowały w powietrznym tańcu. Mam wtedy płakała, a tata patrzył na mnie z nienawiścią. Strasznie mi się to nie podobało, że tak reagowali.

   Tylko przyjaciel mnie rozumiał. Rozmawiał ze mną, o tym, że jego też nie chcieli rodzice. Jesteśmy tacy sami. Tylko, że on jest chłopcem i inni go nie widzą. Przyjaciela też kiedyś zamknęli w takim miejscu. Dlatego teraz jest niewidzialny. Jest duchem. On nie miał takiego pomocnego przyjaciela jak ja. Dali mu zastrzyk i nigdy więcej nie mógł poruszyć swoim ciałem. Umarł, ale jego duch jakoś został na ziemi. By się ze mną bawić.  

   Ale nie możemy robić nic fajnego dopóki jesteśmy tu. W szpitalu. Przyjaciel powiedział, ze pomoże mi stąd wyjść, ale muszę mu pożyczyć swoje ciało. Później się pobawimy jak jeszcze nigdy! Pozwoliłam mu, więc na to. Było tak śmiesznie! Wyjęliśmy razem drzwi z zawiasów i rzuciliśmy nimi w ludzi, którzy głośno krzyczeli. Później krzyczeli jeszcze głośniej, więc przyjaciel ich spalił. Tak też właśnie wydostaliśmy się ze szpitala. Paląc tych, którzy krzyczeli. Cały budynek stał w ogniu. To dobrze. Teraz jest mi ciepło. Tylko piżamka mi się trochę zabrudziła. Szkoda wolałam jak była biała, a nie czerwona.

   Poszłam z przyjacielem do domu. Rodzice go chyba odbudowali. Ach, będziemy się pysznie bawić z mamusią i tatusiem. Przyłączysz się do nas?

****************
Zabawne, stworzyłam to w 2013 roku i dalej mi się podoba :D